Nadszedł czas zbierania owoców! Nareszcie, po 6 miesiącach codziennej pracy, biegania, ćwiczeń i jazdy na rowerze. Październik 2022 był miesiącem, który wykorzystałem sportowo w 100%: ponad 38 godzin aktywności, łącznie 369 kilometrów, 21 520 spalonych kalorii.
W tym czasie:
- 2x zrobiłem życiówkę w półmaratonie i ostatecznie w Mławie wykręciłem czas 1:32:27 (!!!)
- Po raz pierwszy pobiegłem w zawodach w innym kraju, gdzie przy okazji zająłem 11 miejsce (!!!)
- Łącznie 5x, w każdą niedzielę października zrobiłem dystans co najmniej 21,095 km
- 8 razy byłem na basenie (to więcej niż przez całą resztę 2022 i cały 2021 razem wzięte) i zrobiłem naprawdę fajny postęp w pływaniu!
Wyniki, rekordy i osiągnięcia oczywiście są mega motywujące, ale najbardziej cieszy mnie regularność i wytrwałość: to, jak przez te pół roku zmieniła się moja energia, ciało i relacja ze sportem :).
W lutym wróciliśmy z Teneryfy, gdzie spędziłem naprawdę aktywny sportowo miesiąc.
Ale po powrocie wpadłem w straszną stagnację.
Wszystkie nawyki, które wypracowałem na Kanarach poszły się paść i powoli kilogramy zaczęły wracać na swoje miejsce. Coś tam próbowałem na sportowo, ale szczerze powiedziawszy przebimbałem kilka tygodni.
Koniec końców w kwietniu znowu byłem chudo-tłusty i nie dopinałem spodni w pasie. Nienawidzę swoich genów, tego że inni mogą opychać się słodyczami i są szczupli, a mnie rozdyma po kawałku ciasta (inna sprawa, że na jednym się nie kończy…).
W święta wielkanocne po raz kolejny usłyszałem o postach przerywanych. Na własną oczy zobaczyłem ich efekty, w postaci zwężonej wersji człowieka, którego widziałem kilka miesięcy wcześniej.
Jadł co chciał, a wyglądał znacznie lepiej.
Skoro działa u innych i nie trzeba liczyć kalorii… Spróbowałem.
Nie wprowadziłem dodatkowej diety.
Po prostu zacząłem jeść między 11:30-19:30.
Zacząłem pić dużo, dużo więcej wody.
Poczułem się znacznie lepiej.
O tyle lepiej, że zacząłem mieć ochotę na sport.
Zacząłem lekko, ale regularnie trenować. Przekonałem się, że można wyjść na 3-4 km. Że to też jest trening, który daje satysfakcję. Do biegania dołożyłem rower: codziennie do biura i z biura. A że mam blisko, po pewnym czasie zacząłem jeździć naokoło.
Rezultaty zacząłem widzieć już po kilku tygodniach: czułem się lepiej, miałem więcej energii, a waga zaczęła pokazywać coraz lepsze wyniki: tłuszcz trzewny spadł z poziomu 11 do 8, poziom tkanki tłuszczowej skurczył się o kilka procent. Progres!
Na trasach dokładałem kolejne kilometry, ale nie szarżowałem ani z tempem, ani z odległościami. Z szacunkiem podchodziłem nawet do 15 km, dłuższych dystansów autentycznie się bałem.
W połowie września, w Bielsku, przeleciałem 15 km po górach i wróciłem z takimi zakwasami, że przez 3 dni nie mogłem chodzić. Straszne to było.
Nie chciałem więcej czuć takiego bólu. Poszedłem do fizjoterapeuty, zacząłem rolować mięśnie nawet po krótszych treningach. Rozciąganie, którym do tej pory gardziłem, zacząłem traktować jak pełnoprawny sport.
Pod koniec września zrobiłem treningowo półmaraton w przyzwoitym czasie. Po płaskim biegało się zdecydowanie łatwiej i zakwasy nie dawały się we znaki.
Buty treningowe spakowałem do plecaka i poleciałem do Londynu, a później do Milton Keynes, gdzie w pierwszą niedzielę października pobiłem swoją życiówkę na dystansie 21,095 km. To był mój pierwszy start w biegach organizowanych poza Polską. Bardzo długo na to czekałem!
Tydzień później, w Mielcu, walcząc z wiatrem, zrobiłem sobie jeszcze jeden dość spokojny trening na tym dystansie, a 16 października w Mławie poprawiłem swoją życiówkę i wykręciłem czas 1:32:29!
Obie życiówki początkowo tłumaczyłem sobie relatywnie prostą trasą, sporą liczbą zbiegów, dyspozycją dnia. Ale chyba jednak prawda jest taka, że to efekt naprawdę solidnie przepracowanych kilku miesięcy i mogę być z siebie zadowolony.
Na fali entuzjazmu 2 ostatnie niedziele października spędziliśmy w Gorcach i Beskidzie Wyspowym, gdzie dołożyłem jeszcze 2 wybiegi na ponad 23 km każdy. Po każdym treningu jestem zmęczony, ale żywy i szczęśliwy.
Cieszę się z tych półmaratonów, a przecież kiedyś latałem regularnie maratony. Mam zrobioną Koronę Maratonów Polskich, Bieg Rzeźnika (80km) i Bieg Trzech Dolin (100km). Powinienem bez wysiłku biegać z placem w dupce.
Tyle, że przez takie bieganie nabawiłem się kontuzji i przez kilka lat nie robiłem nic.
Kontuzję zaleczyłem, ale zabrakło motywacji, bo w tamtym okresie tylko biegałem i to głównie bez przygotowania.
Nie było konsekwentnego budowania formy tylko zrywy startowe.
Do tego cały czas byłem otłuszczony, a sport nie eliminował oponki. Jaki był więc sens biegania?
W tamtym czasie dobrze przygotowany byłem do jednego maratonu (Kraków), nieźle do dwóch (Dębno, Warszawa) – wszystkie miały miejsce w 2014 roku. Do ultrasów co najwyżej średnio.
Dzisiaj bym ich nie pobiegł.
Odczuwam większy respekt do tych dystansów.
Autentycznie bałem się, czy dam radę przebiec półmaraton, o maratonie na razie tylko marzę. Jeśli go przebiegnę, to tylko na dobrym przygotowaniu.
Przestało się liczyć głupie bieganie na ilość, żeby tylko zrobić trasę i pokazać, że dam radę. Szkoda zdrowia. A na nim najbardziej mi zależy. Chcę, żeby sport dawał mi frajdę i pomagał oczyścić zestresowany umysł.
Chyba zgoda, co?