PodróżePolska

Maraton Warszawski – Warszawo, spisałaś się

maraton_warszawski

Organizacja i atmosfera maratonu warszawskiego to dwie kolejne cegiełki dołożone do muru z napisem: „Warszawa jest pozytywna”. Spodziewałem się męki, dostałem błogosławieństwo.

Nie spodziewałem się zbyt wiele po Maratonie Warszawskim. Dwa tygodnie temu, we Wrocławiu, nadwyrężyłem kostkę i nasłuchałem się, że drugi start w ciągu dwóch tygodni na dystansie 42 km nie może się skończyć sukcesem. Do tego do Warszawy jechałem w niedzielę w nocy, bo w sobotę w Krakowie był Hans Zimmer, który tworzy najlepszą muzykę filmową w kosmosie. Obok Ennio Morricone. W każdym razie, na start dotarłem po 4 godzinach autobusowego snu. Czego mogłem więc oczekiwać? Liczyłem, że ukończę bieg w czasie 4:30, chociaż w głowie łomotało: Kozdęba, możesz mieć i 5 godzin na mecie, więc wrzuć na luz. 

I tak zrobiłem.

Na każdym kilometrze trasy stały grupy kibiców. Zbijali piąteczki, krzyczeli imiona biegaczy, uśmiechali się, śpiewali.

Na wynik na maratonie wpływ ma nie tylko forma i przygotowanie. Czasami po prostu nie ma dnia, noga nie podaje. Wpływ na rezultat ma pogoda, atmosfera maratonu i to, jak ciekawa jest trasa. W Warszawie wszystkie zmienne działały na moją korzyść. Od samego rana było słonecznie, co przyjąłem za dobry prognostyk. Okazało się, że słusznie, bo potem było już tylko lepiej.

Wystartowałem z grupą biegnącą na 4:00 licząc, że będę z nimi cisnął ile dam radę, a potem spokojnie opadnę z sił i doczłapię się w czasie 4:30. Jeszcze przed startem Przemysław Babiarz krzyczał, że trasa jest fantastyczna, ale nie chciało mi się w to wierzyć. Zwykłe gadanie prelegenta, który ma wprowadzić ludzi w pozytywny nastrój. Tymczasem pierwsze 10 kilometrów prowadziło przez naprawdę zacne miejsca. Głową kręciłem na prawo i lewo nie mogąc uwierzyć, że ta stolica naprawdę jest nie tylko zielona, ale też ładna. A do tego niezwykle pozytywna. Na każdym kilometrze trasy stały grupy kibiców. Zbijali piąteczki, krzyczeli imiona biegaczy, uśmiechali się, śpiewali. No jakiś KOSMOS! Nogi same mnie niosły. Co kilka kilometrów można było spotkać zespoły muzyczne. Ich też było naprawdę dużo. Na pewno naście, być może dziesiąt.

No i jeszcze znajomi na trasie. To był pierwszy bieg, który rozpocząłem samotnie. Do tej pory zawsze startowałem ze znajomymi, w Warszawie stwierdziłem, że i tak będę biegł słabo, więc nie chcę nikomu zaburzać tempa. Ale w trakcie biegu spotkałem kilka znajomych mord, z którymi zamieniłem kilka słów lub dyskutowałem przez dobrych kilka minut biegu.

Ruszyłem dalej w przerażeniu spoglądając, czy grupa 4:00 nie dogania mnie. Ucieczka przed nimi była ogromną motywacją.

Biegłem równym, sprawnym tempem czekając na moment, w którym kostka zacznie krzyczeć. Po raz pierwszy odezwała się na 12 kilometrze, od 18 przeszkadzała już prawie do końca. Ale co z tego, skoro biegło się tak dobrze, a tłumy kibiców wspierały na każdym kroku? Biegłem więc, bo przecież wstyd zatrzymać się, gdy na chodniku stali ludzie.

Gdzieś na 28 kilometrze poczułem, że mogę złamać 4 godziny. Kilkanaście metrów przede mną biegli pacemakerzy prowadzący grupę na 3:55. Na 32 kilometrze postanowiłem ich wyprzedzić i powalczyć o jeszcze lepszy czas. No i tu zaczęły się problemy. Powoli zacząłem opadać z sił i na 36 kilometrze przyszedł pierwszy wielki kryzys. Grupa 3:55 wyprzedziła mnie, a ja musiałem się zatrzymać. Byłem totalnie zmęczony, kręciło mi się w głowie, a zjedzone przed chwilą banany podchodziły do gardła. Pozbyłem się ich i ruszyłem dalej w przerażeniu spoglądając, czy grupa 4:00 nie dogania mnie. Ucieczka przed nimi była ogromną motywacją. Biegłem i maszerowałem na zmianę aż do 41 kilometra. Ten ostatni pocisnąłem, wbiegłem na stadion. Czas brutto przekraczał już 4 godziny, więc puściłem się pędem, żeby tylko się nie spóźnić. Atmosfera Stadionu Narodowego zrobiła swoje i poziom energii podskoczył jeszcze bardziej w ostatnich sekundach. Meta, radość, medal i czas: 3:56:23.

Maratonem Warszawskim zakończyłem zdobywanie Korony Maratonów Polskich. W 12 miesięcy przebiegłem 5 maratonów, dwukrotnie łamiąc barierę 4 godzin. Zrealizowałem kolejne wyzwanie, ale o tym jeszcze będę pisał.

Warszawa dołączyła do miejsc, które uwielbiam biegowo. W grupie znajduje się już Poznań, gdzie przebiegłem swój pierwszy maraton i Kraków, gdzie po raz pierwszy zszedłem poniżej 4 godzin. A Warszawa? Oprócz tego, że tu zakończyłem Koronę, wyróżnia się atmosferą. Bieganie po stolicy było prawdziwą przyjemnością, a meta na stadionie to prawdziwa perełka. To był najlepiej zorganizowany i najbardziej pozytywny bieg, w jakim do tej pory uczestniczyłem. I za to serdecznie Ci dziękuję, Warszawo! Piąteczki dla wszystkich!

Więcej o maratonie napisałem w newsletterze, który jutro wyślę do subskrybentów. Też chcesz więcej? Zapisz się:

Błąd: Brak formularza kontaktowego.

Ktoś z Was biegł? Może macie inne wrażenia? Podzielcie się w komentarzach.

Podziel się wpisem:

Tags:

komentarze: 6

  1. Gratuluję! No i zapraszam częściej do Warszawy!

  2. Super:) Ja też zgadzam się z każdym słowem:)

  3. No piąteczka!
    Taka motywacja i atmosfera, że samej chce się w końcu pobiec :D

    1. Dawaj ;) Kraków za pół roku :)

  4. Gratulacje! Czy to oznacza koniec przygody z maratonami?

    1. Na ten rok na pewno :).
      Na następny raczej nie :). Będę miał problem, które wybrać, bo i Kraków, i Wawa, i Poznań kuszą :) Plus są jeszcze ultrasy i IronMan w Gdyni. To uzależnia ;) A Ty biegłeś w Wawie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Witryna jest chroniona przez reCAPTCHA i Google Politykę Prywatności oraz obowiązują Warunki Korzystania z Usługi.