Nowe

Bieg Rzeźnika 2014 – rzeź z happy endem

Bieg Rzeźnika jest jednym z najtrudniejszych ultramaratonów w Polsce. W ostatni długi weekend razem z Majem stanęliśmy na starcie w Komańczy, aby zmierzyć się z morderczym dystansem 80 kilometrów. Właśnie tam zaczęła się rzeź.

Trudność Biegu Rzeźnika polega na tym, że biegnie się w parach. Nie można ukończyć go w pojedynkę. Jeśli Wasz partner złapie kontuzję lub spuchnie, to odpada drużyna, czyli dwie osoby. Sama trasa też jest owiana legendą i znana jako jedna z najtrudniejszych w Polsce. Mimo tej świadomości Kozdęba i Maju jednak lekko zlekceważyli ten dystans i nasze przygotowania na pewno nie wyglądały tak, jak powinny: zdecydowanie za mało wspólnie biegaliśmy. W Bieszczady jechaliśmy jednak pełni nadziei i wiary w sukces.

Wiarę dodatkowo wzniecała jedna z relacji, której autorka twierdziła, że Rzeźnik wcale taki trudny nie jest. Poza tym obaj mieliśmy w nogach Kierat, a ja ukończyłem też 100 kilometrowy Bieg 7 Dolin, gdzie wykręciłem czas 15 i pół godziny. Te 3 czynniki spowodowały, że wierzyliśmy w nasze zwycięstwo. Jeszcze przed wyjazdem przygotowaliśmy profil trasy, zaznaczyliśmy planowane międzyczasy i ponakręcaliśmy korby w głowach.


Zobacz film z Biegu Rzeźnika 2014
 

Do Cisnej wyruszyliśmy w czwartek wesołym busem z Jackiem. Jacek nie lubi biegać, ale uwielbia Bieszczady, więc udało nam się namówić go na podróż. W kilka godzin dojechaliśmy do celu: Bacówki pod Honem. Jeśli szukacie dobrego miejsca na weekend w Bieszczadach, przestańcie już szukać. Bacówka jest genialna, pracują tam cudowni ludzie, którzy robią m. in. fantastyczne naleśniki. My z Majem dość późno zabraliśmy się za organizowanie noclegów, więc do samej Bacówki już się nie zmieściliśmy (była oblegana przez biegaczy), ale podpięliśmy vana do prądu i mieliśmy komfortowe warunki w jackowym samochodzie. Odebraliśmy pakiety, posłuchaliśmy odprawy i o 21 już nabieraliśmy sił przed czekającym nas biegiem.

Miłe rzezi początki

bieg-rzeznika-1

Obudziłem się kilka minut przed budzikiem, była 01:01. Maju już nie spał, na nogach był też Jacek. Było dość ciepło, ale nie na tyle, żebyśmy zdecydowali się założyć krótkie spodenki i zrezygnować z bluz. Wzięliśmy śniadanie w rękę, przybiliśmy piąteczki z Jackiem i ruszyliśmy na autobus. Do Komańczy dotarliśmy przed trzecią. Poczułem pierwsze oznaki stresu. Zaczęło mnie boleć kolano, potem noga. Bardzo się tym nie przejmowałem, bo tego typu zmyślone sygnały ciało daje mi przed każdym biegiem. Jeszcze jeden rzut oka na mapę, zapalić czołówki, naciągnąć mięsień. Równo o 03:30 głośny wystrzał dał sygnał startu. Rozpoczęła się rzeź, na którą czekaliśmy od stycznia.

Rzeź na początku miała charakter zabawy, mimo, że zaraz po starcie zaczęło mocno padać. Postanowiliśmy z Majem, że będziemy gadać jak najmniej, by nie tracić energii. W sumie to była moja propozycja, ale to ja byłem tym, który ciągle kłapał dziobem. Chociaż byłem też tym, który biegł szybciej i narzucał tempo. 7 Dolin siedziało w głowie i dodawało nadziei mimo, że Rzeźnik był trudniejszy od samego początku. W Krynicy już od startu wspomagałem się kijami, tutaj do pierwszego przepaku biegnie się bez nich. Spowodowane jest to m. in. dużą liczbą biegaczy i dość wąską trasą. Dodajcie do tej mieszanki kije i prawdopodobieństwo nieszczęścia wzrasta. Początkowo byłem sceptycznie nastawiony do tego punktu regulaminu, ale idąc zakorkowaną trasą zrozumiałem zasadność ograniczenia. Chwilami trasa była na tyle wąska, że nie było możliwości ominięcia wolniejszych zawodników. To wzbudzało lekką frustrację.

Mimo utrudnień na pierwszy punkt kontrolny, na Przełęczy Żebrak, dobiegliśmy 5 minut szybciej niż planowaliśmy. Całkowity plan zakładał, że na metę dotrzemy w 13 i pół godziny. Przemoczeni cieszyliśmy się z pierwszego małego sukcesu i z decyzji o zabraniu bluz. Chociaż trzeba przyznać wyglądaliśmy komicznie: chyba wszyscy oprócz nas mieli profesjonalne kurtki albo inne narzuty. My wyglądaliśmy w tym otoczeniu jak zagubieni turyści (zresztą widać to na filmie). Uzupełniliśmy zapasy wody i ruszyliśmy dalej.

Powoli zaczynałem się łamać i godzić z myślą, że nie damy rady ukończyć Rzeźnika.

Kolejne kilometry były trudniejsze. Mimo to cisnęliśmy dość ostro do przodu, przeskakując przez zwalone drzewa i górskie strumyki. Maju stopniowo głodniał i przez to opadał z sił, ale dzielnie walczył na zbiegach. Staraliśmy się nie przeciążać kolan. Mimo wszystko pokonywaliśmy je dość szybko. Dotarliśmy do nieczynnego wyciągu znajdującego się obok naszej Bacówki. Tam był istny hardcore. Ludzie krzyczeli, wywracali się w błoto, łapali krzaków. Tam cel był prosty: ustać na nogach, żeby się nie stoczyć. Jakoś przebrnęliśmy ten fragment i w ufajdanych butach pobiegliśmy dalej. Pod Bacówką przybiłem kilka rzeźnickich piąteczek. Doping w tym miejscu był najlepszy. Wokół Bacówki stało kilkanaście osób, które starały się nas wesprzeć. Miałem jeszcze sporo energii, Maju z kolei walczył z kryzysem. Do pierwszego przepaku doczłapaliśmy z 15 minutowym opóźnieniem, około 8:30. W ręce wzięliśmy kije, najedliśmy się i ruszyliśmy na Małe Jasło.

Mózg na rzeź prowadzony

bieg-rzeznika-2

Pojedliśmy, popiliśmy i rozpoczęliśmy wejście na Małe Jasło. Szło ciężko. Pot kapał ze mnie ciurkiem. Za sobą widziałem Maja, a w mojej głowie zaczęły huczeć głosy: idziesz zbyt wolno, nie uda Wam się, musicie przyspieszyć. Ale jak mieliśmy przyspieszyć na tej cholernie stromej górze? Totalnie nie wiedzieliśmy, ile kilometrów jest za nami. Powoli zaczynałem się łamać i godzić z myślą, że nie damy rady ukończyć Rzeźnika. Zacząłem szukać kontuzji, tłumaczyć sobie, że nieukończenie takiego biegu nie jest wstydem, że jest zbyt ciężko, że nie jesteśmy przygotowani. Nie wiedzieć czemu, moja głowa ubzdurała sobie, że meta jest nie na 80 km, a na 100. To powodowało dodatkowy stres. W pewnym momencie zatrzymałem się, odwróciłem do Maja i powiedziałem mu, że jeśli nie przyspieszymy, to raczej nie ukończymy biegu, że jest zbyt ciężko. Maju popatrzył na mnie smutnym, zmęczonym wzrokiem, przeliczył coś na szybko w głowie i wiedziałem, że podziela moje zdanie. Mimo to przyspieszyliśmy. Maju powiedział, że gdzieś słyszał, że jeśli do Smereka dojdzie się na 2 godziny przed zamknięciem punktu, to człowiek spokojnie doczołga się do mety. Ale, że nie wie, czy to jest prawda. Człapaliśmy więc dalej. Korki, które początkowo denerwowały, tworzyły się także później, m. in. na tym trudnym odcinku. Tu były zbawienne. Zostaliśmy z Majem zamknięci z jednej i drugiej strony nie mając możliwości zatrzymania się (presja grupy działała kapitalnie). Momentami miałem dość, ale szedłem wytrwale nie chcąc tamować drogi innym.

Byłem okropnie zmęczony, łatwo się dekoncentrowałem i na ostatnim zejściu potykałem się raz po raz.

Zejście z Fereczatej okazało się trudniejsze, niż pokazywał to profil trasy i wytchnienie złapaliśmy dopiero na płaskiej Drodze Mirka. Podobno ludzie jej nie lubią, bo ten 8 kilometrowy fragment ciągnie się i ciągnie bez końca. Ja każdy krok na tym odcinku stawiałem z radością. Miałem straszne zakwasy mięśni brzucha, Maja bolały kolana, ale mimo wszystko staraliśmy się biec co jakiś czas: do najbliższej kupki drewna, do mostu, do zakrętu. Do punktu dotarliśmy o 12:30, na 1,5 godziny przed jego zamknięciem. Do mety zostały 22 kilometry, a my mieliśmy 7 godzin na pokonanie najtrudniejszego fragmentu: wejścia na Smerek i na Caryńską.

Odrodzeni z rzezi

bieg-rzeznika-3

7 godzin, 22 kilometry. Nie mogliśmy nie spróbować. Zjedliśmy po bułce i herbatniku. Napiliśmy się coli i zmroziliśmy obolałe mięśnie. Na profilu trasy Smerek wyglądał przerażająco, ale w rzeczywistości okazał się prostszy niż się spodziewaliśmy. Złapaliśmy drugi oddech. Połoninę Wetlińską przemierzaliśmy biegnąc i idąc na zmianę. Marzliśmy okrutnie w naszych pseudo-strojach. Mijaliśmy kolejnych turystów, którzy zagrzewali do walki i wspierali oklaskami albo miłym słowem. Jeszcze podczas wspinaczki na Smerek zacząłem rozmawiać z jednym z biegaczy, z Pawłem. Wymieniliśmy biegowe doświadczenia i po kilku minutach okazało się, że część Biegu 7 Dolin pokonaliśmy wspólnie, a Paweł wpadł na metę w Krynicy kilka chwil po mnie. Biegowy świat jest dość mały.

Mimo zimna Wetlińską pokonaliśmy dość sprawnie, w czym pomagały również piękne widoczki. Wycieńczeni odpoczęliśmy pod Chatką Puchatka i ruszyliśmy w dół do Berehów, gdzie niespodziewanie czekał na nas Jacek. Szybko uwinęliśmy się na ostatnim postoju i ruszyliśmy na Połoninę Caryńską. Nogi bolały, Maju narzekał na kolana, a ja rozumiałem go bardzo dobrze, bo ten sam ból towarzyszył mi we wrześniu 2013. Z tego powodu nie mogliśmy pozwolić sobie na bieg, więc maszerowaliśmy szybko, zastanawiając się, ile jeszcze do mety. Byłem okropnie zmęczony, łatwo się dekoncentrowałem i na ostatnim zejściu potykałem się raz po raz. Minęło nas kilka rozpędzonych par, a my cierpliwie, krok po kroku, brnęliśmy w dół.

Nawet nie wiecie, jak bardzo cieszyłem się, gdy wpadliśmy na metę. Na szyję założono nam medale, do ręki dano piwo, na plecy zarzucono koce termiczne i nakarmiono wegetariańską sałatką z makaronem. Piwo było smaczne. Sałatka nie, ale i tak jadłem ją, byle tylko nabrać trochę energii. Ukończyliśmy Bieg Rzeźnika w 14 godzin i 58 minut. To naprawdę fantastyczna sprawa. Mimo, że nogi bolały, następnego dnia ruszyliśmy zobaczyć inną stronę Bieszczadów. Ale, to już jest historia, którą opowiem Wam innym razem :).

Bieg Rzeźnika jest naprawdę fantastycznym wyzwaniem, a medal z dwoma dzikami jest teraz tym najcenniejszym. Zobaczymy, jak długo. Niesamowicie cieszę się z tego, że co jakiś czas na mojej ścianie lądują kolejne medale, których zdobycie daje coraz większą satysfakcję. I każdy kolejny taki medal jest następnym najcenniejszym. Ten z Rzeźnika odebrał tytuł medalowi z maratonu krakowskiego, gdzie złamałem 4 godziny. Co będzie dalej? Już nie mogę się doczekać.

Rzeźnicka piąteczka!

Tak wyglądał Rzeźnik moimi oczami. Co przeżywał mój partner, Maju? Przeczytajcie na jego blogu.

Podziel się wpisem:

Tags:

komentarze: 9

  1. Panowie! ( pozwolę sobie tu do Was dwóch napisać ) GRATULUJĘ! :)) Rzeźnika, determinacji, wytrwałości, walki o marzenia, ale i sama dziękuję za to, że dzielicie się pozytywnymi emocjami, motywujecie i .. to tak konkretnie! Maju powiedział „Do odważnych świat należy” – podpisuję się pod tym rękami i nogami :) natomiast czym jest odwaga? I tutaj (jedna z moich ulubionych) wypowiedzi M.Kamińskiego: ?To, co z zewnątrz wygląda na odwagę, od środka jest raczej
    wiarą we własne marzenia. Ktoś zdeterminowany w ten sposób nie mówi sobie:
    ?Będę odważny, zrobię to!? tylko ? wierzę w to, dlatego to robię? ?.
    Powodzenia w dalszych działaniach! :)

  2. Rewelacyjnie sie to czyta będąc jednym z bohaterów ;)

  3. Gratuluję! Podziwiam! Ach!

  4. Piękny bieg, super wyzwanie chłopaki! Podziwiam, że Wam się chciało

  5. komancza,ustrzyki dolne moje okolice a nawet nie wiedziałam, że taki bieg jest organizowany

    1. No widzisz :). Raz do roku, po Bożym Ciele :)

  6. […] Co przeżywał Andrzej możecie także przeczytać u niego na blogu.  […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.


Witryna jest chroniona przez reCAPTCHA i Google Politykę Prywatności oraz obowiązują Warunki Korzystania z Usługi.