Są maratony łatwe i trudne. Nie, nie chodzi o dystans. Każdy maraton ma 42 kilometry. Po prostu, czasami masz dobry dzień, a czasami noga nie podaje. We Wrocławiu nie podawała. Może dlatego, że jej się… nudziło?
Wrocław jest pięknym miastem. Zabytkowe kamienice, mosty i wszechobecne krasnoludki tworzą jego bajkowy klimat. Byłem kilka razy we Wrocławiu i niektóre miejsca kojarzę dość dobrze. Miałem więc nadzieję, że podczas maratonu przypomnę sobie najlepsze zakątki stolicy Dolnego Śląska.
Niestety, ani mi, ani pozostałym biegaczom nie było to dane. Większa cześć trasy biegła dookoła miasta. Przez pierwsze 17 kilometrów kibicowały nam jedynie niewielkie grupki mieszkańców, a liczba piąteczek, które przybiłem była mniejsza niż 10. Monika, z którą później poszliśmy na piwo powiedziała, że kibiców było mało, bo niewiele osób wiedziało, że maraton odbywa się już w ten weekend. Współczuję tym, którzy nie dotarli do tych informacji. Obudzić się w dniu maratonu z zaplanowanym wyjazdem i nie wiedzieć o maratonie, to trochę jak obudzić się w Zielone Świątki z pustą lodówką i nie wiedzieć, że sklepy będą pozamykane. Pierwszego nie doświadczyłem, drugiego tak, więc wiem, jak okropne to uczucie. Domyślam się jednak, że szukanie połączeń, objazdów i dostępnych dróg jest jeszcze trudniejsze niż szukanie otwartego Fresh Marketu.
Przed startem mierzyłem w wynik 4:15-4:30, więc ruszyłem z grupą na 4:15. Uwielbiam chwile przed startem i sam moment rozpoczęcia biegu. W mojej głowie wybucha wtedy wulkan endorfin, a po całym ciele przechodzą ciarki. Pierwsze kroki stawiam w pełnej koncentracji. We Wrocławiu początek był bardzo dobry. Czułem się świetnie, więc na 10 kilometrze postanowiłem pocisnąć szybciej i rozpocząłem gonitwę: najpierw za grupą na 4:00, a potem za tymi, którzy biegli na 3:45. Dopiero w okolicach 30 kilometra miałem się przekonać, jak duży błąd popełniam.
Obudzić się w dniu maratonu z zaplanowanym wyjazdem i nie wiedzieć o maratonie, to trochę jak obudzić się w Zielone Świątki z pustą lodówką i nie wiedzieć, że sklepy będą pozamykane.
Na kolejnych 20 kilometrach nie działo się zbyt wiele. Z trasy wiało nudą, a mi się biegło coraz ciężej. Nudziłem się. Zbiłem dwie piąteczki z policjantami. Na trasie pojawiały się kilkuosobowe grupki kibiców. Niestety niektórzy próbowali przebiegać na drugą stronę ulicy, czemu często towarzyszył soczysty bluzg rzucony przez jednego z zawodników, któremu akurat pod nogi wbiegł nieuważny kibic. Na każdym maratonie spotykałem się z osobnikami przekraczającymi trasę w dziwny sposób, ale nigdzie nie było ich tylu, co we Wrocławiu. Nie było to fajne. Pozytywną przeciwwagę stanowiła liczba punktów odświeżenia i odżywczych. Było ich mnóstwo, a wody, izotoników i bananów było na nich pod dostatkiem. Niektórzy narzekali, że banany to mało, ale ja i tak nie mogę jeść nic innego podczas biegania (oprócz herbatników) więc nie narzekałem. Lepsze banany niż pomarańcze.
Po 30 kilometrze moja gonitwa za grupą 3:45 została brutalnie przerwana. Już wcześniej odzywać zaczęła się nadwyrężona podczas treningu kostka, a dodatkowo w nogach skończyło się paliwo. Do tego było dość ciepło i musiałem mocno zwolnić. Do samej mety walczyłem z bólem kostki, później doszły kolana. Głowa pracowała dobrze, ale sił brakowało. Wymówek jednak nie szukam, bo wiem, że Kozdęba mógł się po prostu lepiej przygotować. I kostka by nie bolała, kolana by nie bolały, słońce nie świeciłoby tak mocno. Jak się bimba, to się ma. Albo raczej nie ma.
Jak się bimba, to się ma. Albo raczej nie ma.
Na metę wpadłem z czasem 4:22:38, czyli praktycznie idealnie po środku tego, co zaplanowałem. Plan minimum udało się wykonać, ale oczywistym jest, że liczyłem na więcej. Niedosyt pozostaje, tym bardziej, że dobry start w Warszawie stoi pod znakiem zapytania. Kostka spuchła i bardziej doświadczeni koledzy wyrokują, że w najlepszym wypadku w stolicy dobiegnę na metę po 4 godzinach i 30 minutach.
Czy jest więc sens biec? Pewnie, że tak. Warszawa jest moim ostatnim tegorocznym startem maratońskim. W stolicy jeszcze nie biegłem, a tylko tego biegu brakuje mi, żeby zdobyć Koronę Maratonów Polskich i zrealizować kolejne z życiowych wyzwań. To takie odznaczenie dla osób, które w ciągu 2 lat ukończą 5 maratonów: Dębno, Kraków, Poznań, Warszawę i Wrocław. Koronę zacząłem z kontuzją, w październiku zeszłego roku w Poznaniu, gdzie wykręciłem czas 4 godzin i 46 minut. Z kontuzją ją też skończę. Po niecałych 12 miesiącach w stolicy. A jeśli znowu będę się nudził będzie to znak, że czas poszukać nowej, bardziej wymagającej zabawki.
Anegdota dla maratończyków:
Dzień przed maratonem zadzwoniła do mnie mama:
– Gdzie jesteś? – zapytała przeczuwając, że jak zwykle gdzieś mnie nosi.
– We Wrocławiu, maraton jutro biegnę – odpowiedziałem.
– A ile tym razem kilometrów?
– Mama, każdy maraton ma 42 kilometry…
Hue Hue :)
Gratulacje! Do zobaczenia w Warszawie, może się spotkamy gdzieś na starcie.
Bardzo dobrze napisałeś o tych sklepach :D. Nigdy nie wiem, że są Zielone Świątki i zwykle wtedy potrzebuję coś kupić.
Do niektórych rzeczy ciężko się przyzwyczaić
To w Warszawie czekam na Ciebie z wystawiona piateczka w takim razie! ;) Mam nadzieję ze stolica Cię jednak nie zanudzi, powodzenia!
Jak do tej pory bardziej mnie do siebie przekonuje niż zanudza, więc mam nadzieję, że tym razem będzie podobnie :)