Robi mi się ciepło, gdy samolot startuje. Gdy ląduje też. I to nie jest tak, że ja latać nie lubię. Bo lubię. Tylko boję się spadać.
Nigdy nie byłem wielkim fanem latania i miałem nadzieję, że i tym razem, gdy samolot podniesie się z ziemi, nie będzie turbulencji. Odprawa w Rzymie poszła gładko, wsiadamy, czekamy. Lot jest opóźniony o 20 min. Wreszcie pilot grzeje silniki i zaczynamy kołować. Kołujemy 10 minut. Stajemy. Znowu zaczynamy kołować, znowu stajemy. Nosz kurwa – myślę sobie – coś jest nie tak. W końcu pilot podnosi maszynę – start.
– Ciągle możemy się rozbić – mówi Tomaszewski.
– Rozbiję ci łeb, jak tak będziesz mówił – odpowiadam.
Wyglądam przez okno, żeby zobaczyć rozświetlony Rzym, ale widzę tylko czarną otchłań. Lecimy i zaczyna trząść… Ja pierdolę, dopiero początek, a już buja. Pięknie… Facet, który siedzi obok mnie cały czas kiwa przecząco głową i nerwowo ściska swoje ręce. Nie dodaje mi pewności. Kilka minut po starcie wstaje do toalety, a ja wyglądam przez okienko i ślinię się patrząc na rozświetlony Rzym.
– Patrz Kuba – szturcham Tomaszewskiego zachwycony jak małe dziecko. Zapatrzyłem się. Totalnie zapomniałem, że jeszcze przed chwilą trzęsło. Otwieram autobiografię Ozziego Osbourne’a, która towarzyszy mi od początku tripa i odpływam do świata ciężkich dragów i ciężkiego rocka.
Przez resztę drogi nie trzęsło. Nasz współpasażer też się uspokoił i zajadał jakieś smakołyki zakupione we włoskim supermarkecie. Wyglądał na poczciwego gościa i jakoś nie potrafiłem się wściekać na jego łażenie w tę i z powrotem i jedzenie bułek z salami. Zresztą, to był koniec naszej wspólnej podróży, bo Serb przesiadał się na lot do Moskwy. Ostatnie minuty, poprzedzone oklaskami, spędziliśmy w bazarowej atmosferze, otoczeni ludźmi przepychającymi się do wyjścia. Nie żeby mi to przeszkadzało. Siedziałem, patrzyłem na tłum, który był bliski eksplozji i pisałem wpis.
Lotnisko w Rzymie robiło naprawdę dobre wrażenie. Czyste, z jasnymi oznaczeniami, darmowym internetem. To w Belgradzie było jego przeciwieństwem: brudne kible, zero internetu i początki zmęczenia. Miałem nadzieję, że wejdę do samolotu i zasnę w kilka minut. I że nie będzie trzęsło.
Bo wiecie, ja nie boję się latać. Fakt, że człowiek wymyślił maszynę, która lata, zachwyca mnie. Ja boję się spadać. I to mnie przeraża. Nie ma znaczenia, czy ostatnio samoloty spadały, czy nie. Po prostu nie chcę być na pokładzie tego, który akurat będzie pechowy. A przed każdym lotem wydaje mi się, że akurat ten będzie.
Samolot do Abu Dabi był zapełniony może w 1/3. Obok mnie dwa wolne siedzenia. Po drugiej stronie siedzi Tomaszewski, też sam. Pokazuje mi, żebym się przysiadł do niego, ale dziecko Andrzej chce siedzieć przy oknie. Chodź ty.
– Albo nie, siedź, gdzie siedzisz, rozłożę się jak w PKP i pójdę spać.
– Nie rób siary Kozdęba, to poważne linie.
No i faktycznie, ten samolot prezentował się lepiej od poprzedniego. Znowu siedziałem przyklejony do szyby i patrzyłem na miasto, dopóki nie zasłoniły go chmury. Wróciłem więc do Ozziego i jego autobiografii. Tomaszewski dosiadł się do mnie, co wykorzystała nieznana nam dziewczyna, anektując wszystkie trzy siedzenia uprzednio będące w Kuby posiadaniu:
– Patrz. I co, jej wolno się rozłożyć i nie ma siary?
– Ale ona jest niezłą laską.
– Serio?
– Lepszą od Ciebie.
Lotnisko w Abu Dabi jest duże, całkiem przyjazne i pełne taksówkarzy, którzy chętnie podrzucą do centrum. Mało kto korzysta tutaj pewnie z autobusów, dlatego liczba kierowców w hali przylotów jest ogromna. My na lotnisku spędziliśmy na szczęście niewiele czasu, posiedzimy na nim w drodze powrotnej do Polski.
Wycieczka do meczetu i zakupy dla ciotki Tomaszewskiego zajęły jednak tyle czasu, że na bramkach pojawiliśmy się dopiero na ostatnie wezwanie. Wsiedliśmy do samolotu i zaraz słyszę:
– Do you speak Polish?
– Tak – odpowiadam.
– A bo widzę napis 42 Do Szczęścia to tak myślałem, że Polak.
Patrzę na gościa: rodak. I jego dwóch kolegów. Rząd za nami.
Zawsze myślałem, że opowieści o polskich pasażerów samolotów są mocno przegięte. Ale słuchając przez kolejne 20 minut o tym, że chłopaki zrobią stewardesie międzylądowanie, że będzie miała złamane serce i wyruchaną dupę i innych podobnych, okraszonych głośnym rechotem żartów, stwierdziłem, że to coś więcej niż tylko legendy. Pozostało założyć słuchawki i wrócić do Ozziego.
Od startu do lądowania samolot skrzypiał i trząsł, ale leciał. Oprócz tych budzących grozę dźwięków (i Typowych Januszów rząd za nami) wszystko było w najlepszym porządku: miłe stewardesy, całkiem smaczne jedzenie i ładne widoczki. Lot do Colombo upłynął więc szybko i ani się obejrzeliśmy, a już byliśmy nad burzową Sri Lanką.
– No to teraz się zacznie – pomyślałem spoglądając na pioruny walące dookoła. Tymczasem, wbrew moim oczekiwaniom, nie działo się nic. 2-3 razy zachwiało samolotem, pilot podszedł do lądowania i lekko posadził maszynę na ziemi. Janusze z tyłu (goście okazali się być najemnikami strzegącymi statków przed piratami) rozcmokały się nad umiejętnościami pilota, ręce same składały się do oklasków, jednak ostatecznie obyło się bez braw.
Gdy wyszliśmy z samolotu poczuliśmy się tak, jakbyśmy wchodzili bezpośrednio do sauny: powietrze było wilgotne i gorące, gdyby nie pioruny, to ciężko byłoby uwierzyć, że przed chwilą padał deszcz. Ale byliśmy na ziemi. Gdzie, co prawda, można zginać na o wiele więcej sposobów niż w powietrzu, ale mój mózg i tak cieszył się, że to właśnie teraz jesteśmy bezpieczni.
Dobrze, że nie jestem panikarzem. Być może tylko dzięki temu w ogóle wsiadam do samolotu.
A Wy lubicie latać?
Mam bardzo podobne odczucia przy lataniu! Kocham je, no uwielbiam niezmiernie – ale mysl o tym, że to jednak jest l-a-t-a-n-i-e, więc można spaść przeraża mnie niezmiernie :D
Lubię startować, a kiedy samolot wznosi się myślę sobie „teraz to już mi wszystko jedno, nic ode mnie już nie zależy” ;)
Dobre podejście, dopóki nie zacznie trząść myślę tak samo ;).
Ja nie przepadam za lataniem, już samo długie oczekiwanie na lotnisku mnie męczy, a jak lot trwa dłużej niż 2h to już naprawdę mam dość. Nie wyobrażam sobie jak można lecieć gdzieś np. przez 10h, to mnie przerasta. A się boję… Tak, mam podobnie jak ty – nie chciałabym aby to mój samolot był tym pechowym. Zawsze patrzę na statystyki, ale od odwrotnej strony – jak ostatnio była jakaś katastrofa to paradoksalnie mnie to uspokaja, bo przecież mało prawdopodobne aby zaraz wydarzyła się kolejna. Ale były i takie przypadki w historii (całkiem niedawno), że 2 airbusy wpadły do oceanu w tym samym miesiącu. Od tamtego momentu statystyki przestały mnie tak uspokajać ;).
Uwielbiam latać! A start i lądowanie to moje ulubione momenty, potem zwykle się nudzę, jeśli akurat za wiele nie widać. Też czuję to charakterystyczne ciepłom które opisałeś, ale u mnie ono raczej pasuje do tych chwil w życiu, w których naprawdę czułam, że żyję :) Poza tym należę do tych ludzi, którzy w chwili refleksji zachwycają się nad osiągnięciami techniki, więc samolotami się też zachwycam. Mały dyskomfort odczuwam tylko, kiedy pomyślę sobie, że tak naprawdę to siedzę w zamknięta w czymś, co waży tony, jest tysiące metrów nad ziemią i ma zdecydowanie ograniczoną ilość powietrza.
W sumie to najbardziej mi się podobało, kiedy mogłem wyskoczyć z samolotu. Ziuuuuuuu….
Pół świata już zleciałem, pracuje w przemyśle lotniczym, to naprawdę solidny i bezpieczny sposób podróżowania. Nie ma co się stresować ;-)
Dzięki Artur, w końcu coś pocieszającego;)